METRYCZKA
Imię: Alek
Nazwisko: Rogoziński
Znak zodiaku: wodnik
Wzrost: 186 cm
Dorobek literacki: "Ukochany z piekła rodem", "Morderstwo na Korfu", "Jak Cię zabić, kochanie?", "Do trzech razy śmierć",
Ulubiona książka: "Przygody dobrego wojaka Szwejka" Jaroslava Haška i "Ja, Klaudiusz" Roberta Gravesa
Rude recenzuje: Twoja największa słabość?
Alek Rogoziński: No to zaczynamy od strzału z dubeltówki :)
RR: Nie ma lekko!
AR: Miałem z odpowiedzią na to
pytanie taki problem, że aż zrobiłem krótką sondę wśród znajomych. Odpowiedzi
padały różne: jedzenie, Madonna, podróże,
książki... Ja jednak myślę, że mam inne dwie słabości. Jedna to ta
charakteru – nie potrafię być niemiły, nawet dla ludzi, którzy aż się o to
proszą. I niestety, z biegiem czasu coraz gorzej na tym wychodzę. Jeszcze kilka
lat temu wydawało mi się, że uśmiechem, rozmową, kompromisem można załagodzić
nawet największe spory, wykaraskać się z każdego problemu. Niestety, ostatnio
mam wrażenie, że świat wokół mnie ogarnęła jakaś przedziwna rewolucja. I nagle
triumfuje awanturnictwo, cwaniactwo, obłuda, hipokryzja, kłamstwo i
konfliktowość. Nie umiem się w tym na razie odnaleźć i nie chcę przyjąć do
wiadomości, że ta zmiana może być trwała, że ten dżinn raz wypuszczony z
czarodziejskiej lampy, może już do niej nie wrócić. A co do drugiej słabości,
jest nieco innej natury. Jestem mianowicie uzależniony od herbaty. Narkomania
totalna. Bez siedmiu, ośmiu herbat dziennie nie umiem normalnie funkcjonować. W
Grecji, gdzie prośba o ten napój jest przyjmowana z takim zdziwieniem, jakby
chciało się zamówić gulasz z mamuta, doszedłem po kilku dniach postu do takiego
stanu, że za kubek herbaty oddałbym ostatniego centa, przyjaciół i dorzucił
własną cnotę.
RR: Ogólnie gaduła z Ciebie straszna (w pozytywnym tego słowa znaczeniu), a jednak Twoje książki mają małą objętość. Z czego to wynika?
AR: Nie wiem tak do końca, co to jest „mała objętość”.
RR: Mam na myśli książki, które zamykają się w zakresie 200-350 stron.
AR: Piszę tyle, żeby nie znudzić najpierw siebie, a potem Czytelników.
Wiem, że panuje moda na książki, mające po 600-700 stron, ale pisać je potrafią
tylko mistrzowie. Część twórców, terroryzowana histerycznymi krzykami wydawców:
„Jak nie będzie grube, to się nie sprzeda!”, uprawia koncertowe wodolejstwo i
rozwleka np. opisy jeziorka, nad którym zatrzymała się bohaterka ich książki,
do rozmiarów, kojarzących się z rozszerzoną wersją przewodnika Berlitza po
Mazurach. Kiedyś miałem ochotę przeczytać jeden z hitów literatury obyczajowej
(zagranicznej, żeby nie było, że dworuję sobie z kogokolwiek z naszych twórców)
i, mówiąc kolokwialnie, wymiękłem na czwartej stronie opisu łączki, po której
tarzali się w rozpuście bohaterowie książki. Ta łączka według rzeczonego opisu
zajmowała tak mniej więcej ¼ naszej planety i miała tendencje do rozrastania
się w każdą stronę. Ale dała też pani autorce z dobrych 20 tysięcy cennych
znaków. To nie jest moja filozofia – i jako pisarza, i jako czytelnika. Na szczęście moi wydawcy nie zmuszają mnie do nadprodukcji
znaków. I bardzo jestem im za to wdzięczny. Czasem „mniej znaczy więcej” - nie
tylko w modzie i architekturze, ale w literaturze też.
RR: A w związku z tym najlepszą książką zeszłego roku okazała się…?
AR: … przezabawna „Ostatnia arystokratka” Evžena Bočka, która ma
250 stron czyli w świetle założeń niektórych wydawców podpada pod kategorię
„nowelka”.
RR: Jakie uczucia chciałbyś wzbudzić w czytelniku przez „Do trzech razy śmierć”? Oczywiście pominąwszy już kwestię rozbawienia.
AR: Cel kryminału (i w ogóle książek) zawsze jest jeden: rozbudzenie
ciekawości. Wszystkie inne są drugorzędne. Jeśli ktoś pisze w mailu, że chciał
tylko zajrzeć do mojej książki, ale usiadł i przeczytał ją w kilka godzin od
deski do deski, to myślę wtedy, że osiągnąłem swój cel.
RR: Więc mówisz, że to Ci wychodzi. Jaki masz więc sposób na rozbudzanie ciekawości?
AR: Och, różne… Tych książkowych nie będę zdradzał,
bo wiesz… Konkurencja nie śpi :) A co do innych. Przeczytałem ostatnio, że pisarz powinien
zajmować się pisaniem i niczym innym, bo inaczej „robi z siebie celebrytę”. Absolutnie
się z tym nie zgadzam! Zacznijmy od tego, że nie zacząłem pisać, żeby przekazać
światu prawdy objawione albo tworzyć drugie „W poszukiwaniu straconego czasu”,
tylko po to, aby dać ludziom trochę rozrywki, wytchnienia od rzeczywistości,
która czasem zgrzyta. I okazało się nagle, że sam też mam przy tym sporo
zabawy. I to nie tylko w czasie pisania. Mogę na przykład razem z Magdą
Witkiewicz zrobić dzięki Facebookowi transmisję „na żywo”, powygłupiać się, porozdawać
trochę prezentów, a potem przeczytać, że ludzie też się przy tym dobrze bawili
i zapomnieli choć na moment o tym, że są chorzy albo przeżywają jakiś poważny
problem. Mogę pokazać na zdjęciach cudowną kotkę mojej Mamy i następnego dnia
odkryć, że mam na swojej stronie kilkadziesiąt zdjęć pupili moich Czytelniczek.
To są takie cudowne, nazwijmy to, dookoła literackie chwile, równie cenne jak
te przeżywane w czasie spotkań autorskich, kiedy poznajesz „oko w oko” swoich
Czytelników, odpowiadasz na ich pytania, widzisz reakcję na swoje słowa. A
potem czytasz, że dobrze się bawiąc i sprawiając ludziom (i sobie) przyjemność,
robisz z siebie celebrytę. Nie potrafię pojąć takich oskarżeń, tak jak i nie
rozumiem, dlaczego niektórzy pisarze i pisarki, zwłaszcza literatury lekkiej,
łatwej i przyjemnej, traktują siebie z namaszczeniem godnym wieszczy
narodowych. Mnie takie zadęcie-nadęcie
tylko śmieszy. Na szczęście ludzi z dystansem do siebie jest w tym fachu
znacznie więcej niż tych cierpiących na zespół przerośniętego ego.
RR: Tym razem fabułę wzbogaciłeś o trzy blogerki książkowe. Skąd taki pomysł i na jakiej zasadzie je wybierałeś?
AR: Po miłości :) A tak serio, nie miałem przyjemności poznać zbyt wielu
blogerek w tak zwanym „realu”. Z większością znam się tylko wirtualnie. Kiedy
więc przyszło mi do głowy, że mógłbym wprowadzić do książki trzy takie
bohaterki, to najpierw pomyślałem o tych przeuroczych dziewczynach, które
miałem okazję spotkać na swojej drodze – Wioli Umeckiej i Ani Karowicz. A potem
wpadło mi do głowy, że jest jeszcze jedna dama Internetu, z którą od pierwszego
zamienionego wirtualnie słowa mam chemię jak z mało kim. Wiesz, taka jedna,
ruda :) I oto powstała „złota trójce”. Ale, ale… Myślę, że przy kolejnych
powieściach jeszcze ktoś ze świata blogowego się u mnie pojawi. Może Aga z
„Czytam, bo lubię” albo Dorotka z „Przeczytanek”… Zobaczymy. Ostatnio na Targach
w Krakowie poznałem jeszcze kilkoro blogerów i kultowego YouTubera Pawła Opydo,
autora cyklu „Złe książki”. Ten to dopiero byłby wymarzoną ofiarą zbrodni, bo
podpadł już tylu pisarzom, że aż strach pomyśleć, ilu byłoby podejrzanych,
gdyby ktoś go zamordował.
RR: Czym „Do trzech razy śmierć” różni się od pozostałych Twoich książek?
AR: Wydaje mi się, że jest trochę poważniejsza. Ponieważ w „Jak Cię zabić,
kochanie?” skupiłem się na wymyślaniu gagów i zabawnych sytuacji, tutaj
chciałem pokazać, że jednak jestem kryminalistą. Jeśli więc pojawia się humor,
to jako element akcji, a nie coś, czemu akcja jest podporządkowana. To chyba
główna różnica.
RR: A czym zatem – oczywiście wg Ciebie – różni się od komedii kryminalnych pisanych przez innych autorów?
AR: Tym, że takowych prawie nie ma. Na palcach jednej ręki można wymienić
dobrych autorów komedii kryminalnych: Olga Rudnicka, Marta Obuch, Iwona Banach,
Iwona Mejza... Przy tak nikłej reprezentacji tego gatunku, każdemu z nas
łatwiej było wyrobić sobie swój własny, niepowtarzalny styl. Wydaje mi się, acz
mogę się oczywiście mylić, że moje komedie są najbardziej kryminalne. Mniej w
nich wątków obyczajowych. Owszem, zdarzają się, ale w porównaniu z książkami
moich koleżanek, w nieco mniejszym stopniu. Cóż, one są fajnymi, ciepłymi
dziewczynami, a ja... kryminalistą :)
RR: Skąd ta zmiana? Poważniejesz z wiekiem?
AR: Nie, a przynajmniej taką mam nadzieję! Po prostu jako wierny fan
Agathy Christie i Joanny Chmielewskiej nie mogę za bardzo naginać konwencji
komedii kryminalnej. A to ciężki gatunek, bo zawsze trzeba idealnie wyważyć
proporcje. Mam nadzieję, że coraz lepszy ze mnie kuchmistrz...
RR: Potwierdzam, że coraz lepszy! Twoja bohaterka – Róża Krull – nie szuka przyjaźni w literackim świecie. A jak jest z Tobą?
AR: Też nie. A już na pewno nie na siłę. Ale oczywiście znam wiele osób z
tego świata i praktycznie codziennie poznaję kogoś nowego. Niektórzy są
diamentami, inni – niekoniecznie. W każdym przypadku od znajomości do przyjaźni
droga jednak daleka. A i teoretyczne przyjaźnie weryfikuje niekiedy czas albo
jakieś wydarzenie. Czasem też dopiero po jakimś okresie zauważam cudzą
hipokryzję, brak dystansu do siebie, zawiść, złośliwość albo na przykład
mściwość, która w mojej hierarchii jest jedną z najgorszych cech charakteru. Z
reguły staram się przypisywać ludziom dobre intencje, a jeśli ich lubię – łatwo
usprawiedliwiać ich wpadki. Zdarzają się jednak takie osoby, które robią
wszystko, żebym przestał je lubić, i niektóre osiągają swój cel. Ale to zawsze
przykre, kiedy trzeba przyznać się do błędu w ocenie kogoś. Za każdym razem
traktuję to jako swoją porażkę. Ale też i niczego nie żałuję. Czasem trzeba
dostać od życia lekcję, żeby się czegoś nauczyć, wyciągnąć wnioski i więcej nie
popełnić takiego samego błędu – choćby w doborze znajomych.
RR: Przy okazji jeszcze zapytam o spotkania autorskie, o których wspominasz w swojej najnowszej książce. Czy rzeczywiście jest tak, jak to opisujesz?
AR: Nie, nie. W książkach przedstawiam je w krzywym zwierciadle, a w
rzeczywistości spotkania autorskie najczęściej są przemiłe i pozwalają
naładować baterie. Tak jest przynajmniej w moim przypadku.
RR: Jakieś wspomnienia, którymi chciałbyś się podzielić z czytelnikami?
AR: Pamiętam ostatnie spotkanie w Łodzi. Jechałem tam z Poznania, byłem czwarty dzień w dość męczącej podróży,
a do tego panował wtedy upał stulecia, a w pociągu PKP ktoś najwyraźniej
zwariował, bo nie wiedzieć czemu włączył tam ogrzewanie i zamienił ów pojazd w
ruchomą saunę parową. W efekcie dotarłem na miejsce zgrzany, spocony,
zmordowany i z solidnym wrażeniem, że zamiast trasy Poznań-Łódź, znienacka
przemierzyłem pół Afryki i to w środku sierpnia. Na miejscu udało mi się
wyprosić u mojego przyjaciela, Mariusza, żeby udostępnił mi swój prysznic. Do
Empiku w Manufakturze dotarłem maksymalnie zmęczony i zniechęcony. Przycupnąłem
sobie na schodku przed stołem, za którym miałem zasiąść w czasie spotkania, z
zamiarem złapania oddechu i odsapnięcia. Przy okazji zacząłem rozmawiać z
Czytelnikami i… po jakichś dwudziestu sekundach zapomniałem o zmęczeniu.
Magiczna sprawa! I znakomite spotkanie, które przeciągnąłem tak, że nie
wyrobiłem się na ostatni pociąg do Warszawy i wracałem autobusem, którego
kierowca najwyraźniej szykował się do startu w wyścigu Formuły 1, a na ekraniku
prezentowany był film „Grawitacja” w wersji dla nietoperzy i Batmana czyli do
góry nogami. Ale co tam. Warto było!
RR: A jakie jest Twoje najzabawniejsze wspomnienie ze spotkań?
AR: Najzabawniejsze? Gdy na Targach w Poznaniu podeszła do mnie pewna
starsza pani i powiedziała: „Ja pana uwielbiam! Jaka to szkoda, że nie ma pan
już programu w telewizji, bo tak bardzo lubiłam pana oglądać!”. Jako że nigdy
nie miałem programu w telewizji, trochę się zdziwiłem, a po kilku minutach
zorientowałem się, że pani pomyliła mnie z Mariuszem Szczygłem. Ponieważ jednak
nie chciałem, żeby było jej przykro, tym bardziej, że – jak mi się zwierzyła -
od rana zdążyła już wylać wodę, na szczęście zimną, na swojego kota, zbić
szklankę, spalić grzanki i ZGUBIĆ OKULARY,
więc podpisałem jej książkę pana Mariusza, za co bardzo go niniejszym
przepraszam. To był klasyczny wybór mniejszego zła. Ot, coś w stylu krewnych,
którzy pocieszają leżącego na łożu śmierci, że zdaniem lekarzy za chwilę
wstanie i pójdzie grać w ping-ponga.
RR: Gdybyś miał trzema słowami (dosłownie!) zachęcić zupełnie obcą do przeczytania jednej z Twoich książek, który tytuł byś wybrał i jakich słów byś użył?
AR: Debiutancki, „Ukochany z piekła rodem”, i słów: „Pierwsza, nie
ostatnia!”
RR: A zdradzisz dlaczego zdecydowałeś się na zmianę wydawnictwa i dołączenie akurat do ekipy Wydawnictwa Filia przy „Jak Cię zabić, kochanie?”?
AR: Moje dwie pierwsze powieści wydało wydawnictwo Melanż, mała, rodzinna
firma należąca do pani Bogusi Genczelewskiej. Współpraca z panią Bogusią była
prawdziwą przyjemnością, bo to znakomita profesjonalistka, która zna rynek
wydawniczy jak własną kieszeń. Zawsze pozostanę jej wdzięczny za szansę, którą
mi dała i to w czasach, kiedy obiegowa opinia głosi, że „na debiutantach się
nie zarabia”. Mam też sporą satysfakcję, że nie straciła ani grosza na wydaniu
moich książek. Po wydaniu drugiej książki pojawiła się jednak propozycja od
wydawnictwa Filia. Porozmawialiśmy, okazało się, że to fajni, pełni pomysłów
ludzie, z którymi od pierwszej chwili mam idealną chemię. Wydanie „Jak Cię
zabić, kochanie?” pokazało mi, że są w stanie zapewnić książce dużą promocję,
która w czasie, gdy na rynku ukazuje się tygodniowo kilkadziesiąt nowych
pozycji, jest podstawą. Postanowiłem więc powierzyć im opiekę nad moją dalszą,
nazwijmy to, karierą literacką i podpisać umowę długoterminową na kilka
tytułów. A Melanżowi życzę nieustannie powodzenia i dalszej dobrej sprzedaży
dwóch moich książek, które zostały w ich portfolio. Myślę, że taka właśnie
jest, wziąwszy pod uwagę, że i „Ukochanego z piekła rodem”, i „Morderstwo na
Korfu” trudno znaleźć w księgarniach.
RR: Gdzie najchętniej piszesz?
AR: Jest tylko jedno miejsce: mój pokój. Kiedy pierwszy raz oglądałem
swoje obecne mieszkanie, wiedziałem, że ów malutki, ledwie siedmiometrowy,
pokoik stanie się moim azylem. Pomalowany jest
na mój ulubiony miodowy kolor. O dziwo zmieściły się w nim dwa regały z
książkami i płytami oraz dwie szafki na ubrania, biurko, a nawet mała kanapa. I
wcale nie jest ciasno, tylko… przytulnie. Nad ekranem komputera wisi portret
Madonny, na jednej ścianie reprodukcja „Primavery” Sandra Botticellego, na
drugiej kolejna - „Róż Heliogabala” Lawrence'a Almy-Tadamy, a ma parapecie
schronienie znalazły pluszaki, które przez lata dostawałem od Słuchaczy i Czytelników.
Eklektyzm na całego! Moi przyjaciele twierdzą, że chaos w moim pokoju doskonale
odzwierciedla bałagan w mojej głowie.
RR: Spodziewałeś się, że zostaniesz tak pozytywnie przyjęty przez czytelników, którzy z czasem też mianowali Cię nawet Księciem Komedii Kryminalnej?
AR: Z tym księciem to początkowo był żart. Nawet nie pamiętam, kto go
wymyślił. Chyba na jakimś czacie zaczęliśmy z Czytelnikami rozmawiać o
przydomkach pisarzy – że Katarzyna Bonda to królowa kryminałów, a Remigiusz
Mróz to ich król, więc Magda Witkiewicz powinna być carycą powieści
obyczajowych, a ja księciem komedii kryminalnych. I pewnie szybko by się to
rozmyło w niebycie, ale ku mojemu zdumieniu ta ksywka zaczęła niektórych tak
bardzo irytować, że przekornie postanowiłem ją utrzymać przy życiu. A teraz,
kiedy w prezencie gwiazdkowym od swojego wydawnictwa dostałem wielką pieczęć z
napisem „Książę Komedii Kryminalnej”, to już zostało przyklepane urzędowo i nie
ma odwrotu. Niech sobie ów książę zostanie, nawet go polubiłem :)
RR: Ja też go lubię! A jak Książę reaguje na grymasy i marudzenie na jego książki?
AR: To zależy, kto grymasi :) Mam taką swoją ulubioną kategorię
grymaszących: masochiści. Można ich poznać po zdaniu: „To już czwarta powieść
tego autora, której nie lubię”. Nie rozumiem, po co zadawać sobie takie męki? Ktoś sięgnął po
moją książkę raz, nie podobało mu się – rozumiem. Sięgnął drugi, bo myślał, że
a nuż zmieni zdanie – też mu się nie podobało. OK. Ale sięgać „ęty” raz po
autora, którego się nie lubi, to już zakrawa na jakąś niezdrową obsesję. Kiedy
zaczynałem czytać pierwsze recenzje swoich książek, miałem w głowie hasło:
„Jeszcze się taki nie urodził, co by każdemu dogodził”. I nadal się go trzymam,
oczywiście ciesząc się w duchu z każdej pozytywnej opinii i za każdą będąc
bardzo wdzięcznym.
RR: W takim razie ja też jestem książkową masochistką, dzięki.Wiem, że masz blogową czarną listę. Na jakiej podstawie ją stworzyłeś?
AR: A skąd wiesz?! Komu mam urwać głowę za niedyskrecję?! :)
RR: Sobie! Wywęszyłam, że gdzieś, kiedyś wspomniałeś o tej liście.
AR: Nie stworzyłem nigdy takiej oficjalnej listy, acz są miejsca w sieci,
których nie lubię odwiedzać, i blogerzy, o których nie mam najlepszej opinii.
Tu działa podobna zasada, co przy opiniach Czytelników. Nie będę na siłę prosił
o recenzję moich książek kogoś, kto dał już mi do zrozumienia, że mu się one
nie podobają. To przecież tak, jakbym się dowiedział, że ktoś ma alergię na
orzeszki ziemne, po czym odwiedził go z paczuszką takowych i zaczął mu je
wpychać do gardła z pocieszającym okrzykiem: „A może jednak ci minęło?!” To nie
jest tak, że kończąc współpracę z jakimś blogiem czy portalem, chcę uniknąć
krytyki. Nie, nie – sama wiesz, że krytykę sobie bardzo cenię. Ale tylko, gdy
jest konstruktywna! A jaka konstruktywność kryje się w opinii „książka może
jest i niezła, ale szukałam czegoś innego” albo jak mam poważnie traktować
zdanie: „początkowo pogubiłam się w bohaterach”, skoro przez pierwsze rozdziały
książki było ich zaledwie czworo?! Są też blogerzy, którzy pozwalają sobie na
negatywne uwagi natury osobistej, niekulturalne docinki, złośliwości. Tych
faktycznie skreślam od razu i na zawsze. Bo choć ich słowa z reguły świadczą
tylko o tym, że mają jakiś problem głównie z sobą, to ja w ich terapii
uczestniczyć nie muszę i nie chcę. Tam, gdzie zaczyna się internetowe chamstwo,
tam kończy się moja tolerancja.
RR: Ale odpowiadasz na recenzje?
AR: Już nie. Dwa razy odpowiedziałem i dwa razy panie blogerki poczuły się
tak urażone moimi uwagami, że jedna z nich po dziś dzień uważa mnie za pomiot
szatański i przy każdej okazji stara się wszędzie zamanifestować swoją niechęć
do mnie. Uznałem więc, że nie warto tracić czasu, zwłaszcza na ludzi, którzy
sami atakując, każdą próbę dyskusji traktują jak obrazę majestatu. Jeśli pojawi
się jakaś dobra recenzja, dziękuję za nią, linkuję na swojej stronie. Jeśli
krytyczna, ale konstruktywna, biorę ją pod uwagę. Jeśli hejterska albo z
kategorii "sama nie wiem, o co mi chodzi", przechodzę nad nią do
porządku dziennego. I tylko czasem ciekawi mnie trochę, skąd się bierze jakieś
takie ogólne przekonanie, że bloger niczym papież jest nieomylny, a autor ma
siedzieć cicho nawet, gdy czyta o swojej książce jakieś, za przeproszeniem,
dyrdymały.
RR: Rozmawiając z różnymi autorami praktycznie zawsze dowiaduję się, że poza tymi książkami, które wydają, mają jeszcze kilka nieopublikowanych „w szufladzie”. Masz jakieś książki przygotowane na zapas?
AR: Ani jednej. Za to spisanych kilka pomysłów intryg kryminalnych i
zaczętych pięć powieści, w tym jedną obyczajową i jedną historyczną.
RR: Ale mam nadzieję, że już intensywnie pracujesz nad kolejną komedią kryminalną?
AR: Muszę, bo deadline mi wisi nad głową, a to zawsze najlepszy poganiacz.
"Zabójczą korektę" mam oddać wydawnictwu do 31 marca.
RR: Wszyscy chyba już wiedzą, że uwielbiasz książki Chmielewskiej i Christie, no ale przecież muszą być jacyś inni autorzy, których od czasu do czasu podczytujesz?
AR: Cała plejada! Z kryminalistów - Earl Stanley Gardner i MC Beaton.
Uwielbiam bać się przy horrorach i thrillerach Stephena Kinga. Kocham Sue
Townsend, uwielbiam cykl Helen Fielding o Bridget Jones. Z polskich autorów –
mam ogromny szacunek dla śp. Haliny Snopkiewicz. Każda jej książka była
eksperymentem z inną formą przekazu myśli, rodzajem narracji, słownictwem – i każda
wyszła znakomicie. Jest też cała lista współczesnych polskich autorów i
autorek, których lubię i szanuję. Wystarczy prześledzić fotki na mojej
Facebookowej stronie, żeby odnaleźć powieści, które polecam. Czasem ludzie
pytają mnie, czemu polecam „konkurencję”, a ja uważam, że propagowanie dobrej
sztuki jest moim obowiązkiem. Nie mówiąc już o tym, że jeśli mogę polecić
znakomitą książkę, to po prostu jest to przyjemność. Znasz to uczucie...
RR: A czytałeś książki Sophie Hannah, w których to właśnie ona prowadzi Herculesa Poirota?
AR: Próbowałem, ale upewniłem się jedynie w przekonaniu, że są pisarze,
których nie da się zastąpić. Agatha Christie na pewno należy do ich grona. Pani
Hannah to zdolna pisarka, ale lepiej, żeby tworzyła własne kryminały, z wymyślonymi
przez siebie postaciami.
RR: A skoro sezon na podsumowania zeszłego roku jeszcze trwa zdradzisz mi ile książek udało Ci się przeczytać w 2016?
AR: Obawiam się, że nie wypadnę zbyt dobrze. Ale czytam non stop coś w
redakcji, bo na tym polega moja praca, dużo też piszę, nie tylko książek, a
oczy z roku na rok mam, niestety, coraz słabsze. To tak gwoli
usprawiedliwienia, że w 2016 roku przeczytałem jedynie 23 książki. Bywało
lepiej. Nawet znacznie lepiej.
RR: Bardzo ciekawi mnie jak bardzo zmieniło się Twoje życie prywatne od momentu wydania pierwszej książki?
AR: Na pewno przytyłem, bo więcej siedzę przy komputerze. Ale to chyba nie
jest życie prywatne… Hmmm… Chyba nic się nie zmieniło. No, może poza tym, że
musiałem zainwestować w koszulkę z napisem: „Sorry Ladies, I'm In The Night's
Watch”.
RR: Czekałam na jakieś bardziej spektakularne smaczki <śmiech>.
Bardzo wyczekiwałam tego wywiadu i czytałam go z uśmiechem na ustach! :D Świetne pytania, genialne odpowiedzi. :D
OdpowiedzUsuńTo spotkanie w Łodzi było fenomenalne. Przypuszczam, że jutro to dopiero będzie się działo :)
OdpowiedzUsuńSuper wywiad. Uwielbiam wypowiedzi tego autora, zawsze się szczerze przy czytaniu. :D Mam nadzieję, że będzie dane mi poznać Alka osobiście, bo mam książkę do podpisu. :D
OdpowiedzUsuńświetny wywiad, który tylko utwierdza w uwielbieniu Alka :D genialne
OdpowiedzUsuńCałkiem niedawno pod jednym z postów autora napisałam, że chyba zacznę sobie "kolekcjonować" Jego wypowiedzi. Myślę, że całkiem ciekawy cykl opowiadań by z tego wyszedł ;) Świetny wywiad! Trafione pytania i genialne odpowiedzi :)
OdpowiedzUsuńNie miałam czasu i tylko wpadłam zobaczyć wywiadzik, no i przepadłam, mimo faktu iż wczoraj byłam na spotkaniu autorskim we Wrocławiu. Teraz to już całkowicie przepadłam. :D
OdpowiedzUsuńBardzo ciekawa rozmowa i szczerze powiedziawszy ubolewałam, że tak szybko skończyłam ją czytać. Poproszę o drugą część ;)
OdpowiedzUsuńCzytając wywiady z autorem coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że to sympatyczny i zabawny człowiek. Liczę, że kiedyś będzie mi dane uczestniczyć w spotkaniu autorskim z panem Alkiem.
Fajnie to wszystko zostało tu opisane.
OdpowiedzUsuń