Od dawna niesamowicie intrygowały mnie kraje nordyckie.
Po zeszłorocznej krótkiej wyprawie do Norwegii totalnie zakochałam się w
tym kraju – w krajobrazach, ludziach i norweskiej mentalności, a przez to
pozostała część Skandynawii (wliczając w to już Finlandię i Islandię) stała się
moim jeszcze większym marzeniem, które póki co będzie musiało poczekać. Jestem
na takim etapie miłości, że mam ochotę czytać wszystkie skandynawskie książki,
wszystkie reportaże dotyczące tych krajów, ale także po kolei poznawać tych
bardziej znanych na arenie międzynarodowej autorów. Do tego, że przeszła mi
przez myśl nauka norweskiego nie będę się przyznawać.
Sigríður Hagalín Björnsdóttir, islandzka dziennikarka, zdecydowała się na
napisanie książki dystopijnej bezpośrednio uderzającej w jej rodzinny kraj –
Islandię. Z początku jest całkiem przyjemnie, może nie radośnie, ale
zdecydowanie nic nie zapowiada czającej się za rogiem katastrofy. Czytelnik
zostaje wprowadzony w świat wykreowanych bohaterów – pojawiają się w pewnej
kolejności i sami o sobie opowiadają. Przedstawiona zostaje ich sytuacja
zawodowa, ukazane są relacje nawiązane między nimi, a bezpośrednio przez ich
zachowania poznajemy też ich charaktery. Jednak z sielskiego klimatu szybko
zostajemy przerzuceni do tragedii, która początkowo jest wielką niewiadomą, na
którą nie ma ratunku. Islandia zostaje całkowicie odcięta od reszty świata, a w
ciągu roku jej sytuacja diametralnie się zmienia, czego jesteśmy naocznymi świadkami.
Z kraju kojarzącego się ze spokojem i ogólną uprzejmością wkraczamy w piekło,
gdzie każdy może liczyć jedynie na siebie. Kompletnie zmienia się sytuacja
obywateli, pojawiają się momenty zakrawające o absurd, mamy do czynienia z
propagandą głoszoną przez sfrustrowaną opozycję i nieodpowiedzialne media i co
najważniejsze – kończy się bezpieczeństwo żywieniowe i samowystarczalność.
Autorka bezpośrednio uderzyła w strefę polityki i ukazała jak ogromny
wpływ na społeczeństwo ma umiejętne zarządzanie państwem. W bardzo prosty
sposób pozbyła się ważniejszych osobistości z politycznego światka, co w
społeczeństwie zamieszkującym wyspę, turystach, ale również u czytelników już wywołuje
lekki niepokój. Początkowo buduje klimat melancholii przez pozostawianie
tajemnic i niedopowiedzeń, ale z upływem czasu i przyzwyczajeniem obywateli do
obecnej sytuacji rodzi się brutalność, a ludzie niemal zamieniają się w
zwierzęta.
Autorka stworzyła islandzkie, odseparowane od reszty świata, piekło. Magia
tej powieści z całą pewnością tkwi w jej rzeczywistości, a to głównie za sprawą
odpowiedniego i umiarkowanego dozowania negatywnych efektów. Mimo wszystko
najgorsza jest uniwersalność Wyspy, bo to ona wywiera największy wpływ na
podświadomość czytelnika i rodzi niepokój.
Tytuł: Wyspa
Tytuł oryginału: Eyland
Autor: Sigríður Hagalín Björnsdóttir
Wydawnictwo: Literackie
Liczba stron: 288
Data wydania: 14 lutego 2018
Od kiedy odpalanie Twojego bloga przy porannej herbatce w pracy stało się moim małym rytuałem, moja lista "książek do przeczytania" jest najdłuższa na świecie, a ja stoję przed coraz większymi dylematami co przeczytać ;o I oczywiście dzięki Twojej opinii ta też ląduje na liście :)
OdpowiedzUsuńPotrzebuję więcej: czasu, pieniędzy, światła i zdrowia! Na wczoraj ;)
OdpowiedzUsuńŚwietna recenzja, i kolejna książka wędruje na listę do przeczytania :)
Właściwie nie przepadam za literaturą skandynawską, ale to pewnie dlatego, że ich kryminały to obyczajówki z elementem kryminalnym, co mnie niesamowicie wkurza.
OdpowiedzUsuńJednak Islandia... I to w wydaniu nie-kryminalnym... Jestem autentycznie zaciekawiona. A liczba stron wręcz dodatkowo mnie zachęca. Chyba się skuszę, to może być bardzo dobre pozycja. :D
Pozdrawiam,
Recenzje Koneko
Mi się nie tylko sam styl skandynawski, ale i ich literatura już po prostu przejadła. Ale jedno muszę przyznać - zdjęcia są naprawdę przepiękne :)
OdpowiedzUsuńZapiszę sobie tytuł, może kiedyś wpadnie mi w ręce
OdpowiedzUsuń