Ta klimatyczna okładka to dobry zwiastun.
To było moje pierwsze spotkanie z Borkowskim. Nikogo chyba nie zdziwi jak powiem, że było udane. Może wydawać się to dość płytkie, ale dobra oprawa graficzna – taka wpadająca w oko – to pierwszy mały sukces książki, drugi to treść. W tym konkretnym przypadku nie miałam się do czego przyczepić i szczerze liczę na to, że autorowi uda się odnieść literacki sukces – że jego książka nie zginie w natłoku nowości w ciągu najbliższego tygodnia. Co prawda czytając Rytuał łowcy miałam wrażenie, że styl autora kogoś mi przypomina, ale przez całą książkę nie zdążyłam się zorientować o kogo mi chodzi. Przeszłam przez nią błyskawicznie i przestałam się nad tym nawet zastanawiać.
Teraz, jak już na spokojnie o tym rozmyślam, to
Borkowski zauroczył mnie tą powieścią w podobnym stopniu, co Borlik swoim
pierwszym tomem z Agatą Stec i Arturem Kamińskim (zresztą to on też napisał
krótką okładkową polecajkę na Rytuał łowcy). Nie powiedziałabym, że piszą
podobnie, ale momentami zwracają uwagę na podobne elementy, które mnie szybko
potrafią oczarować i w zasadzie zaczarować. Myślę chociażby o stopniowaniu
napięcia, budowaniu odpowiedniej relacji na linii czytelnik-morderca, wykreowaniu
zabójcy na kogoś, kto pod pewnymi względami budzi też lekki podziw (ale taki w
granicach rozsądku), no i obaj potrafią zbudować ciekawą kryminalną otoczkę do
swojej fabuły.
Borkowski potrzebował sporo czasu, żeby porządnie się
rozkręcić. Kilka, a może nawet kilkanaście, pierwszych rozdziałów wydawało się
być lekko monotonne, ale jednak autor nadal podrzucał kąski, które ciekawiły. Pierwsze
tomy serii z nowymi bohaterami mają to do siebie, że zazwyczaj potrzeba w nich
trochę czasu i przestrzeni na ich przedstawienie, zbudowanie między nimi
relacji i pokazanie chociaż fragmentów ich życia prywatnego czy zawodowego. Powoli
więc razem z nimi wchodziliśmy w śledztwo, poznawaliśmy sprawę i
zastanawialiśmy się, kim może być morderca. Mając to na uwadze nie czułam się
szczególnie zmęczona przydługimi momentami tym bardziej, że w drugiej połowie
książki Borkowski zdecydowanie wynagrodził mi tę mozolność. Już dawno nie
spotkałam fikcyjnego mordercy, który tak bardzo by mnie jednocześnie zauroczył i
przeraził swoją osobą, który sprawiłby, że rzeczywiście poczułabym ciarki
niepokoju na plecach. Stopniowe budowanie tej postaci i rozwijanie jej
osobowości z rozdziału na rozdział, przyczyniło się też do budowania napięcia i
stopniowania go. A to oczywiście bezpośrednio
wpływa na to, że nie tak łatwo oderwać się od tej książki. Dzięki
mordercy wchodzimy coraz głębiej w tę fabułę, pojawia się coraz więcej pytań,
ale też dostajemy bezpośredni dostęp do oglądania jego szaleństwa. Aż boję się
myśleć, gdzie Borkowski szukał pomysłów do stworzenia takiego psychopaty.
Mam wrażenie, że w ciągu ostatnich kilku lat polski
rynek wydawniczy zalewany jest przez naszych rodzimych autorów kryminałami.
Część czytelników nadal uważa, że polskie jest gorsze i decyduje się jedynie na
powieści zagranicznych autorów, a druga część – łącznie ze mną – bada rynek i
polskie możliwości z coraz większą satysfakcją. Rytuał łowcy to znakomita
powieść, której z jednej strony chciałabym zobaczyć ekranizację, ale z drugiej
boję się, że nikt nie podołałby w odtworzeniu tego szaleństwa. Niesamowicie
wciągnął mnie rozwijany wątek mordercy, dopracowywane szczegóły i stopniowo budowany
klimat. Nie wiem, czy poprzednie książki Borkowskiego są równie dobre, ale po
takim pierwszym spotkaniu zdecydowanie mam ochotę na więcej! I jeżeli miałabym
być całkowicie szczera, to poleciłabym tę książkę każdemu, a w szczególności
tym, których fascynuje wnikanie w obłęd.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz