Czy
wypada cieszyć się z czyjejś śmierci?
Ostatnio
wywołałam wśród Was niemałe oburzenie, kiedy wspomniałam, że mam w planie
lżejszą lekturę i wybrałam Cieszę się, że moja mama umarła Jennette McCurdy. Tytuł
ostatecznie przesłuchałam w formie audiobooka na Audiotece. Książki w wersji
audio wchodzą mi szybciej i dzięki słuchaniu w międzyczasie mam możliwości na
poznanie większej ilości historii. Musicie uwierzyć mi na słowo, że jest to
zdecydowanie lżejsza propozycja od tych, które mam w kolejce, ale nigdzie nie
powiedziałam, że to lekka historia.
Postać
McCurdy jest mi zupełnie nieznana. Prawdopodobnie nie oglądałam żadnej z
produkcji, w której występowała, chociaż gdzieś mi dzwoni, że coś o nich
słyszałam. Mimo wszystko zupełnie nie żałuję czasu spędzonego nad jej książką.
Trochę jestem zaskoczona tym, jak wyglądało jej młodzieńcze życie u boku matki,
a trochę jednak mnie to nie dziwi. Mam świadomość tego, że życie gwiazd, które
znamy wyłącznie z ekranów telewizorów może różnić się od tego rzeczywistego.
Zresztą z internetowymi celebrytami jest tak samo i warto o tym pamiętać. W
każdym razie to historia toksycznej relacji, w której McCurdy doznawała
przemocy psychicznej i mam wrażenie, że momentami też fizycznej, której nikt
nie dostrzegał, na którą nikt nie reagował.
A
czy wypada się cieszyć z czyjejś śmierci? Pewnie nie koniecznie, ale potrafię
sobie wyobrazić, że gdyby moja mama zgotowała mi takie życie, tak by mnie
przygotowywała na dorosłość, a ja bym się w którymś momencie wydostała z tej
jej bańki przez przypadek, to miałabym do niej gigantyczny żal. Zero wsparcia
psychicznego, zero możliwości samorealizacji i samodzielności, to brzmi jak
upośledzanie dziecka na własne życzenie. Bardzo jestem ciekawa jak McCurdy
radzi sobie psychicznie teraz, jak wyglądał jej proces rekonwalescencji i czy jej
demony odpuściły, czy to emocjonalne wyczerpanie nie wraca.
Przyznaję,
że ostatecznie była to dla mnie lżejsza pozycja niż zakładałam. Patrząc po
opiniach innych spodziewałam się jednak wspomnień, w których będzie jeszcze więcej
przemocy, jeszcze więcej cierpienia. Nie zrozumcie mnie źle, wcale nie mówię o
tym, że to co McCurdy przeżyła to pikuś, wręcz przeciwnie. Ale ta autobiografia
nie była aż tak wstrząsająca, jak się spodziewałam. Odnoszę też wrażenie, że ta
książka miała na celu trochę odgrzać pozycję autorki/ aktorki na rynku. Dzięki
niej na pewno trochę o sobie przypomniała, wielu ludzi jej teraz współczuje,
więc zastanawiam się, czy nie będzie miało to przełożenia na gaże, które będą
jej proponowane. Mam też w głowie taką myśl, że może ostatecznie McCurdy nie
podzieliła się z czytelnikami wszystkim, co ją dotknęło, żeby nie robić
większego bagna wokół siebie. No ale sądzę, że taka spowiedź przyniosła jej dużo
psychicznego ukojenia, że wreszcie otrzymała wsparcie od ludzi na całym
świecie, a teraz pójdzie dalej ze swoimi działaniami.
Polecam
Wam poznanie tej historii, nie po to, żeby ją oceniać i krytykować, a po to, by
poznać realia, by uczulić się na sygnały, które osoby będące w potrzebie mogą
wysyłać. Pamiętajcie, że takie dramaty nie dotykają wyłącznie gwiazd, ale też
zwykłych ludzi. Nie zawsze musi chodzić o toksyczną relację z mamą, tym
negatywnie wpływającym elementem w życiu może być tak naprawdę każdy.
Tytuł oryginału: I'm glad my mom died
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz