18 kwietnia

Cieszę się, że moja mama umarła | Jennette McCurdy

 

Czy wypada cieszyć się z czyjejś śmierci?


Ostatnio wywołałam wśród Was niemałe oburzenie, kiedy wspomniałam, że mam w planie lżejszą lekturę i wybrałam Cieszę się, że moja mama umarła Jennette McCurdy. Tytuł ostatecznie przesłuchałam w formie audiobooka na Audiotece. Książki w wersji audio wchodzą mi szybciej i dzięki słuchaniu w międzyczasie mam możliwości na poznanie większej ilości historii. Musicie uwierzyć mi na słowo, że jest to zdecydowanie lżejsza propozycja od tych, które mam w kolejce, ale nigdzie nie powiedziałam, że to lekka historia.

 

Postać McCurdy jest mi zupełnie nieznana. Prawdopodobnie nie oglądałam żadnej z produkcji, w której występowała, chociaż gdzieś mi dzwoni, że coś o nich słyszałam. Mimo wszystko zupełnie nie żałuję czasu spędzonego nad jej książką. Trochę jestem zaskoczona tym, jak wyglądało jej młodzieńcze życie u boku matki, a trochę jednak mnie to nie dziwi. Mam świadomość tego, że życie gwiazd, które znamy wyłącznie z ekranów telewizorów może różnić się od tego rzeczywistego. Zresztą z internetowymi celebrytami jest tak samo i warto o tym pamiętać. W każdym razie to historia toksycznej relacji, w której McCurdy doznawała przemocy psychicznej i mam wrażenie, że momentami też fizycznej, której nikt nie dostrzegał, na którą nikt nie reagował.

 

A czy wypada się cieszyć z czyjejś śmierci? Pewnie nie koniecznie, ale potrafię sobie wyobrazić, że gdyby moja mama zgotowała mi takie życie, tak by mnie przygotowywała na dorosłość, a ja bym się w którymś momencie wydostała z tej jej bańki przez przypadek, to miałabym do niej gigantyczny żal. Zero wsparcia psychicznego, zero możliwości samorealizacji i samodzielności, to brzmi jak upośledzanie dziecka na własne życzenie. Bardzo jestem ciekawa jak McCurdy radzi sobie psychicznie teraz, jak wyglądał jej proces rekonwalescencji i czy jej demony odpuściły, czy to emocjonalne wyczerpanie nie wraca.

 

Przyznaję, że ostatecznie była to dla mnie lżejsza pozycja niż zakładałam. Patrząc po opiniach innych spodziewałam się jednak wspomnień, w których będzie jeszcze więcej przemocy, jeszcze więcej cierpienia. Nie zrozumcie mnie źle, wcale nie mówię o tym, że to co McCurdy przeżyła to pikuś, wręcz przeciwnie. Ale ta autobiografia nie była aż tak wstrząsająca, jak się spodziewałam. Odnoszę też wrażenie, że ta książka miała na celu trochę odgrzać pozycję autorki/ aktorki na rynku. Dzięki niej na pewno trochę o sobie przypomniała, wielu ludzi jej teraz współczuje, więc zastanawiam się, czy nie będzie miało to przełożenia na gaże, które będą jej proponowane. Mam też w głowie taką myśl, że może ostatecznie McCurdy nie podzieliła się z czytelnikami wszystkim, co ją dotknęło, żeby nie robić większego bagna wokół siebie. No ale sądzę, że taka spowiedź przyniosła jej dużo psychicznego ukojenia, że wreszcie otrzymała wsparcie od ludzi na całym świecie, a teraz pójdzie dalej ze swoimi działaniami.

 

Polecam Wam poznanie tej historii, nie po to, żeby ją oceniać i krytykować, a po to, by poznać realia, by uczulić się na sygnały, które osoby będące w potrzebie mogą wysyłać. Pamiętajcie, że takie dramaty nie dotykają wyłącznie gwiazd, ale też zwykłych ludzi. Nie zawsze musi chodzić o toksyczną relację z mamą, tym negatywnie wpływającym elementem w życiu może być tak naprawdę każdy.

 



Tytuł oryginału:  I'm glad my mom died

Tłumaczenie: Magdalena Moltzan-Małkowska
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Data wydania: 24 stycznia 2023
Moja ocena: 8/10
Za udostępnienie egzemplarza dziękuję Audioteka


 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © rude recenzuje.