Przyznam szczerze, że zabrałam się do napisania kilku
słów o tej książce na jakieś 1,5 miesiąca od jej ukończenia. W momencie, kiedy
próbowałam przypomnieć sobie o co w niej właściwie chodziło, miałam kompletną
pustkę w głowie poza tym, że pamiętałam wyspę i kilka trupów.
Musiałam więc najpierw wrócić do opisu, przeczytać go
jeszcze raz i dopiero wtedy zaczęło mi się przypominać wszystko to, co jak się
okazało podświadomie próbowałam wyprzeć z pamięci. Nie mam dobrej pamięci do
książek i z czasem zdarza mi się o nich zapominać, ale już dawno nie stało się
to tak szybko. A to tylko świadczy o tym, jak słaba okazała się dla mnie ta książka.
Dawno żadna książka mnie tak nie zmęczyła, a
wydawałoby się po opisie, że będzie tak strasznie, mrocznie i morderczo. Powiem
nawet, że chciałam się tu doszukiwać klimatu noir, bo odosobniona wyspa, dziwne
warunki pogodowe i te mgły – chciałam poczuć się przez chwilę jak uczestnik
tych wydarzeń, poczuć wilgoć, chłód i strach, no ale nie wyszło. Nie wyszły
poszukiwania ani przeżycia. Morderczo
mimo wszystko było, bo całkiem sporo trupów przewinęło się przez karty tej powieści,
ale cały potencjał fabuły moim zdaniem został zmarnowany, bo książka była
piekielnie przegadana.
Wykorzystując tak odosobnione miejsce takie jak Hiddensee
autor miał bardzo ułatwione zadanie na stworzenie mrocznego klimatu i mam
wrażenie, że miał na to pomysł, wiedział jak się za to zabrać, ale w
międzyczasie coś mu nie poszło. Mamy też grupę bohaterów, którzy od lat nie
utrzymywali ze sobą kontaktu, ale mimo wszystko postanowili wybrać się na
wspólną przygodę. Między nimi wyczuwa się pewnego rodzaju napięcie, pojawiają
się drobne spięcia i wracają dawne uczucia, a to wszystko wykreowane zostało w
całkiem naturalny sposób. Ich relacje nie wydają się być koszmarnie sztuczne, a
nawet powiedziałabym, że zauważalny jest rozwój postaci i ich charakterów
właśnie przez to, że pojawia się między nimi więcej spięć niż przyjemnych
momentów. Te różne niesnaski mogą być też przyczyną utrudnionego poszukiwania
mordercy, jeżeli kogoś ta książka faktycznie zainteresuje, ale ja z tropieniem
sprawcy tym razem dałam sobie spokój. Fabuła prowadzona jest dwutorowo – jako relacja
z wyspy i dochodzenie dziennikarki Doro Kagel. O ile opisywane wydarzenia z
wyspy były dla mnie jeszcze znośne – chociaż i tak pojawiało się tam za dużo
monologizowania i rozterek wewnętrznych bohaterów – to rozdziałów z Kagel
znieść już nie mogłam i przy każdej okazji odkładałam książkę. Aż chciałoby się
powiedzieć, że rozdziały ze śledztwa były o wszystkim i o niczym – z jednej
strony dziennikarka próbowała się dowiedzieć, co właściwie stało się na wyspie,
a z drugiej pojawiło się za dużo jej prywatnych przemyśleń, które mi do
szczęścia nie były potrzebne, i wchodziło jej życie osobiste. Wszystko niby
ładnie się łączyło, wątki ostatecznie się pozamykały, ale to nie zdołało
uratować tej książki.
Nie ponowię przygody z tym autorem. Szkoda mi czasu
na słabe książki, a prawdopodobieństwo, że kolejne też nie będą zachwycać, jest
całkiem spore. Dom mgieł mimo wszystko
zbiera całkiem sporo pozytywnych opinii, a ja, jeżeli miałabym komukolwiek
polecić tę książkę, to tylko tym, którzy rzeczywiście lubią rozwleczone opisy i
monologi wewnętrzne bohaterów.
Tytuł: Dom mgieł
Tytuł oryginału: Das Nebelhaus
Autor: Eric Berg
Wydawnictwo: Sonia Draga
Liczba stron: 320
Data wydania: 21 marca 2018
Cena katalogowa: 37,90 zł
Moja ocena: 5/10
Mi się podobał klimat i kupiłam kolejną książkę autora. A jestem naprawdę wymagająca co do thrillerów ;) Trochę kwestia gustu, bo zaskakująco często się z Tobą nie zgadzam :D Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńZależy od gustu, jak zawsze! Ja akurat sobie odpuszczę, jest mnóstwo innych książek, które bardziej mi leżą :)
Usuń