Zdecydowanie nie będę fanką tej książki.
Jeszcze przed premierą było bardzo głośno o Daisy
Jones & The Six autorstwa Taylor Jenkins Reid, co zresztą utrzymuje się
nadal. Jedni są bardzo zachęceni pozytywnymi opiniami, inni natomiast podchodzą
do tej powieści sceptycznie i póki co omijają ją szerokim łukiem. W normalnych
okolicznościach zaliczałabym się do tej drugiej grupy i raczej odpuściłabym
sobie tę lekturę, ostatecznie o niej zapominając i nigdy do niej nie wracając,
ale wyszło jak wyszło. Czy żałuję czasu, który poświęciłam na jej przeczytanie?
Nie. Czy męczyłam się, żeby ją przeczytać. Zdecydowanie nie. Ale nie jest to
książka, która na długo zagości w mojej pamięci.
Jeżeli miałabym ją podsumować jednym słowem, to
byłoby to monotonna. Pierwszy mój zarzut to to, że zabrakło w niej konkretnej
fabuły. Początkowo miałam nadzieję, że jeszcze się rozkręci, że jeszcze coś się
zacznie dziać, ale nie zaczęło i do samego końca ciągnęło się takie masło
maślane. Mamy grupkę bohaterów, których łączy wspólna pasja do muzyki. Mamy Daisy
Jones jako wokalistkę i zespół The Six, które tworzą dwa osobne byty, a później
jednak się schodzą. Dopóki działali osobno w opisywanych wydarzeniach jeszcze
coś się działo, bo mogliśmy poznać dwie różne strony, były jakieś przeskoki.
Ale już po zejściu jest tylko ćpanie, chlanie (są, ale trochę jakby ich nie
było – o tym zaraz), tworzenie muzyki, nagrywanie. Dla urozmaicenia wszystko
przeplatane jest kłótniami – zarówno pojawiają się niesnaski między artystami,
problemy z managerami, jak i różne problemy rodzinne.
Mówią, że to powieść, która pokazuje kulisy branży
muzycznej. Być może, ale w moim odczuciu było to bardzo spłycone. Tak jakby
przygotowane pod nastoletnich czytelników, którym chce się pokazać, że w takim
świecie narkotyki i alkohol to norma, ale jednocześnie pokazując, że to jest
tylko i wyłącznie złe. Nie chciałabym w żaden sposób sugerować, że używki mogą
być w jakikolwiek sposób dobre, ale nie od dzisiaj wiadomo, że niektóre zamiast
ogłupiać człowieka dają dodatkowego kopa kreatywności, pobudzają zmysły i
pomagają dojrzeć to, czego na trzeźwo zazwyczaj się nie dostrzega. Krótko
mówiąc – artyści korzystają z nich też po to, żeby tworzyć różne rzeczy, a nie
zaliczyć odlot. I szczerze mówiąc po książce o zespole rockandrollowym spodziewałam
się klimatu zbudowanego właśnie na tej narkotycznej fazie, w której wszystkie
wizje ocierają się o rzeczywistość i gdzie jako czytelnicy nie jesteśmy w
stanie ocenić, co jest prawdą, a co omamem.
Idąc dalej. Mamy jednego bohatera, który korzysta z
życia, popularności i z tego, że podoba się obcym kobietom. Chociaż to też do
czasu. Jednego wśród siedmiu tych głównych bohaterów. Jakby takie przygody
seksualne w ogóle nie miały miejsca w latach 70. I już nie chodzi o to, że
liczyłam na erotyczne wstawki z seksualnych doznań bohaterów, ale liczyłam na
cokolwiek, na jakieś emocje, które pozwoliłyby się wczuć nieco bardziej w
klimat tamtych lat. A tymczasem mam wrażenie, że autorka spisała sobie listę
rzeczy i wydarzeń do wspomnienia i odhaczała kolejne punkty. Wspomnieć, że był
seks – odhaczone. Wspomnieć, że to było złe i trzeba było z tego zrezygnować –
odhaczone. Dla mnie totalnie wszystko po łebkach. Daisy też jest kreowana na
osobę wyzwoloną, ale u niej te numerki zazwyczaj kończą się czymś więcej. Tak
że tak jak w przypadku używek wspomniane było, że takie rzeczy się dzieją,
chociaż już nie jako coś na porządku dziennym w tamtym czasie, ale jest to złe
i generalnie no nie warto. Jakakolwiek warstwa emocjonalna zaczyna wykwitać dopiero pod koniec powieści, ale tam znowu dzieje się więcej między samymi bohaterami, niż pojawiają się sytuacje, które miałyby odzwierciedlać muzyczny klimat. Podsumowując - dla mnie to tak średnio wypadło.
Z pozytywnych aspektów. Świetną sprawę zrobiła
Agnieszka Kalus. Przetłumaczyła tę książkę przede wszystkim nie robiąc jej
krzywdy, a nawet mam wrażenie, że trochę ją ratując. Udało jej się oddać
chociaż odrobinę tego klimatu i dzięki temu dopracowaniu czytało się ją lekko i
przyjemnie. Druga sprawa to narracja i przeprowadzenie czytelnika przez
historię Daisy Jones & The Six jak przez wywiad. Mimo że nie jestem fanką
takich zabiegów, to uważam, że w tym przypadku totalnie zagrało to na plus.
Zdarza się, że kilku bohaterów komentuje te same wydarzenia z różnych
perspektyw, a to pozwala nam dostrzec różnice w charakterach, w nastawieniu i w
odbieraniu i interpretacji poszczególnych słów czy zachowań. Sprawy wydawałyby
się oczywiste i zrozumiałe, a jednak takie nie są. Mam wrażenie, że właśnie ten
element i dokładniejsze przedstawienie czytelnikowi tych głównych postaci
sprawia, że całość nabiera wyrazu i że chce się to jednak czytać.
Po przeczytaniu tej książki nie czuję się ani
zachwycona, ani rozczarowana. Mimo że wypunktowałam znacznie więcej wad niż
zalet, to nie twierdzę, że jest to zła książka i oczywiście rozumiem, że może
się podobać. Moim zdaniem jest trochę nijaka i nudna, ale przeczytanie jej nie sprawiło
mi większych trudności i nawet chciałam ją doczytać do końca. Powiedziałabym
nawet, że poszło wyjątkowo dobrze i bezproblemowo. To najlepsza książka o
niczym, jaką do tej pory przeczytałam. I chociaż sama polecać jej nie będę, to
też nikomu jej nie odradzę. Dla mnie to lektura idealna na lato, taka
niezobowiązująca, która dzięki swojej formie jednak trochę wciąga. Ale nie
znalazłam w niej tego, na co liczyłam najbardziej – klimatu. Autorka jakby
wałkowała cały czas te spłycone do granic możliwości problemy i liczyła, że to
wystarczy. No dla mnie nie. I nie ma w niej nic, co jasno wskazywałoby, że mowa
jest o latach 70, a nie chociażby 90.
Tytuł oryginału: Daisy Jones & The Six
Tłumaczenie: Agnieszka Kalus
Wydawnictwo: Czwarta Strona
Data wydania: 15 lipca 2020
Moja ocena: 6/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz